Prawdziwe zwycięstwo #zatrzymania





















Dowód na teorię względności - dzisiejsza noc, chociaż lipcowa, była najdłuższą i najciemniejszą nocą w roku. Z jednej strony nadzieja, z drugiej lęk. Co wygra - przeszłość czy przyszłość? Ranek przyniósł odpowiedź. Jestem zrozpaczona. Jestem przerażona. Jestem wściekła.  Jestem zawiedziona. Patrzę na ludzi wokół mnie, na współpracowników, koleżanki, sąsiadów, polityków, samorządowców, obrońców tolerancji i chce mi się wyć. 
I tu Was zdziwię. Nie dlatego, że wygrał ten czy inny kandydat. Nie dlatego, że wizja zwycięzcy daleka jest od mojego rozumienia demokracji. Nawet nie dlatego, że wiem, czym ten wynik pachnie. To wszystko było do przewidzenia. Wybory musiał ktoś wygrać, a skutkiem tego jest albo zgodność albo niezgodność postawy kandydata z moimi poglądami. Logiczne są także konsekwencje wyboru - będą w mojej subiektywnej ocenie albo dobre, albo złe. Żadnej niespodzianki. 
Jest jednak coś, co mnie dziś przeraża bardziej niż wizja życia w systemie zakończonym na -yzm (i tu mam tylko jedną wątpliwość lingwistyczną - czy to będzie dudyzm czy kaczyzm?). Od rana obserwuję bowiem PRAWDZIWE zwycięstwo obozu władzy, prawdziwy triumf rządzących. Wszyscy, my jako społeczeństwo, daliśmy się złapać w sidła polaryzacji społecznej i manipulacji. Pozwoliliśmy rozgrzanym do czerwoności emocjom odebrać sobie zdolność myślenia i analizy. Dziś widać to jak na dłoni.
Propaganda prawicy, materiały TVP, agitacja przez religię dla wyborców tej strony politycznej mogłyby nie istnieć. I tak "twardy elektorat" zagłosowałby zgodnie z  wartościami, które promuje władza. Jest zwarty, skupiony wokół uwielbianej jednostki i dawno już zdefiniowanego wroga, który ma konkretną twarz. Reszta to już tylko kwestia podtrzymania ognia.  Pamiętacie akcję Dwie minuty nienawiści z powieści "Rok 1984" Orwella? Dokładnie tym zostali nakarmieni bazowi odbiorcy polityki prawicy. Różnica - Emmanuela Goldsteina zastąpił Donald Tusk, a wszystko, co z nim kojarzone, wykorzystano do rozbudzania skrajnych emocji. 
Druga strona próbowała rozbuchanym emocjom opartym na pierwotnych ludzkich wartościach (religia, rodzina, wspólnota) przeciwstawić wartości  wyższe (wolność, demokrację, prawa człowieka). I zderzyła się z murem. Z murem nie do przebicia.  Zapatrzeni fanatycznie w swoje przekonania, oszołomieni logiką, chcieliśmy przekonać sztuką oracji nacierające na nas plemię "barbarzyńców". I nikogo tu nie deprecjonuję. Pokazuję po prostu wartości, które nas spolaryzowały - z jednej strony te "prymitywne", zapewniające przetrwanie w grupie, z drugiej zdobycze "cywilizacji", które wcale w tej sytuacji pomocne nie są. Próbowaliście kiedyś przekonać broniącą swojego dziecka matkę, merytorycznymi argumentami? Jeśli tak, wiecie, w czym rzecz. Porozumienie zależy od naszej "zimnej krwi" i narzędzi, jakimi się posługujemy. Jesteśmy ludźmi i nasze fundamentalne wartości są przecież te same - dla każdego ważna jest rodzina, dla każdego ważna jest wolność.
Nie pomogła nam także demokracja. W obozie opozycyjnym każdy miał swoje zdanie, swój program. Oczywiście, jest to bardzo dobre. Fajnie jest stanąć na agorze i dyskutować...Tylko, że na niewiele się to zdaje, gdy pod bramą stoją "barbarzyńcy".
 Jasne jest, że jeśli nie możemy sobie z czymś poradzić, rośnie w nas frustracja, a wraz z nią również emocje. Im większe głupoty, im bardziej radykalne głosy padają na "minutach nienawiści" , tym większe mocniejsza jest reakcja emocjonalna po stronie obrońców wolności. Im nasze logiczne argumenty mniej docierają do oponentów, tym reagujemy bardziej nerwowo i agresywnie. Dajemy się wciągnąć w grę, w której stajemy się pionkiem tych, których chcemy pokonać. 
Dziś, dzień po wyborach, przygnębiające jest to, że "cywilizacja" i "barbarzyństwo" widzą w sobie nawzajem śmiertelne zagrożenie, a emocje po obu stronach kipią i napędzają podziały. Opozycja na własne życzenie  rozstawia się na planszy gry w pozycjach strategicznych dla przeciwnika. Zaczęły się "przemówienia na agorze", które zamiast szukać pomysłu na porozumienie, na odkopywanie tego, co wspólne, dodatkowo podsycają emocje. Padają pełne chorej satysfakcji "a nie mówiłem", oskarżenia "kto kogo nie poparł", pretensje, czyja to wina... 
Kiedy czytam na FB, że ktoś kogoś wyrzuca ze znajomych, bo ten nie poparł tego czy innego kandydata, kiedy widzę dyskusje między przyjaciółmi, zakończone zerwaniem relacji, kiedy obserwuję ludzi podążających za nazwiskiem lub znaczkiem partii, a nie za wspólną ideą - chce mi się wyć. Nie to, że ktoś będzie siedział w Pałacu Prezydenckim przez najbliższe 5 lat i podpisywał ustawy jest największym zwycięstwem prawicy, ale to, że obozowi rządzącemu udało się skierować opozycję  przeciwko niej samej. To tragiczne, że nie potrafimy w imię demokracji, usiąść do stołu i wypracować "persony" prezydenta, wspólnego dla Polaków wzorca, na tyle ogólnego i ponadpartyjnego, byśmy jako naród mogli się pod nim podpisać. A różnice?  Różnić światopoglądowo możemy się w sejmie.

Komentarze

Popularne posty