Koszmar minionego...roku #zatrzymania















Atmosfera jest ciężka i lepka. Czuć, że w powietrzu wisi strach i chęć ucieczki pomieszane z grozą zbliżającego się mordu. Opustoszałe korytarze co jakiś czas przemierzają postacie przypominające zombi - podkrążone oczy, twarz zlana potem, błędny wzrok i kołyszący chód. Istoty komunikują się monosylabami lub bez powodu rzucają się sobie do gardeł. Z pootwieranych pomieszczeń biją wyziewy godne krypt egipskich faraonów. Całe plagi krwiożerczych istot wylewają się od czasu do czasu z zatęchłych zakamarków i hordami oblegają przestrzenie, w których zostało choć trochę powietrza i cienia.  Narasta pełne ciszy napięcie... 
Szkoła w czerwcowe upały jest miejscem zaskakująco przypominającym horrory kategorii C. Nikt do końca nie jest pewny, czy bierze udział w komedii pomyłek czy w filmie grozy. Najciekawszym wątkiem są oczywiście rodzice, którzy po roku całkowitego chilloutu, nagle przypominają sobie, że gdzieś kiedyś między meblami a komputerem plątał się jakiś potomek, którego to osiągi edukacyjne należałoby poznać. No i się zaczyna... Pół biedy, jeśli spadkobierca genotypu wypada w rankingu dzieci sąsiadów w miarę przyzwoicie. Gorzej jeśli odziedziczył po rodzicach tendencję do wyluzowywania. Wtedy robi się wesoło. Rozwścieczone harpie przypuszczają atak. Doszukiwanie się logiki ich argumentacji jest tak absurdalne, jak zastanawianie się nad sensem trąb powietrznych niosących rekiny nad Los Angeles w filmie "Sharknado".  Tak, czy owak trzeba dać odpór różnego rodzaju zarzutom, mającym świadczyć o całkowitej niekompetencji nieudacznika życiowego zwanego nauczycielem, który to śmiał "MOJEMU DZIECKU" podciąć i tak już wyleniałe skrzydełka. Niektóre zarzuty śmieszą, inne wprowadzają w osłupienie, a jeszcze inne prowokują do głębokich, filozoficznych rozważań nad meandrami ewolucji...

 Wujek Google
Ostatni uczniowie wyszli z klasy. Pełna nadziei  pakuję manatki i już, już mam zamiar oddać się błogim myślom o gotowaniu obiadu, gdy słyszę na korytarzu złowieszczy tupot szpilek. Przyczajam się z nadzieja, że za moment odgłos zacznie się oddalać. Niestety, szpilki milkną na moment, a w powietrzu daje się słyszeć zgrzyt naciskanej klamki. Do sali najpierw wchodzą wielkie, wytuszowane rzęsy, a za nimi dość nieudana podróbka lalki Barbie. Już od progu dowiaduję się, że ona nie da się tak traktować (jak?) i żąda zmiany oceny dla synka.  Tu następuje litania wszelakiej maści argumentów, począwszy od alergii, która przeszkadza w otworzeniu zeszytu, a skończywszy na pogrzebie kanarka trzy lata temu. Koronny argument zwala mnie z nóg. "Bo wie pani co? Pani nie jest żadnym pedagogiem. Pani układa za trudne sprawdziany. Ich NAWET nie ma w internecie". Tyle w temacie.

Kwiat inteligencji
Poniedziałkowy poranek. Otwieram Librusa. Z każdą sekunda napięcie rośnie. Ile maili? Czy są jakieś pretensje? Tymczasem spokój. Jeden mały mail wisi na stronie, a w nim grzeczna prośba o spotkanie w sprawie oceny końcoworocznej córki (lat 13). Podpisano dr hab. Uniwersytet X.  Lekko zdziwiona prawdopodobną rozbieżnością potencjałów tatusia i córeczki, odpisuję i ustalam datę spotkania. Na rozmowę przybywa dostojny pan w nienagannym garniturze. W pierwszych słowach informuje mnie o swoim dogłębnym wykształceniu i wszechstronnych zainteresowaniach oraz o kontaktach naukowych z najlepszymi specjalistami na świecie. Niestety, jego światły umysł nie może pojąć, dlaczego córka ma gorsze oceny z wypracowań pisanych w domu, a lepsze z tych tworzonych w klasie. Moje pytanie o wkład naukowy tatusia w prace domowe pozostaje uznany za chwyt retoryczny, któremu nie warto poświęcać uwagi. Dr hab. drąży dalej. Tym razem dopytuje o podstawę prawną wprowadzenia materiału w postaci rozprawki. Podsuwam mu podstawę programową. Studiuje.  "No tak, ale proszę pani, tu nigdzie nie jest napisane, że dzieci mają tę rozprawkę same wymyślić. Pani nie może tego wymagać. Myślenie jest dla dzieci za trudne". Kurtyna.

Prawdziwy pedagog
Do sali wbiega pełna ekspresji kobieta i rzuca mi na biurko klasówki swej progenitury (lat 13), które dzień wcześniej wypożyczyła od wychowawcy. Jak widać analiza była wyjątkowo burzliwa.  Harpia podniesionym głosem wykrzykuje, gdzie to ona mnie nie poda - do dyrektora, do kuratorium, do sądu, do sanepidu...a nie, to ostatnie to miała powiedzieć pani kucharce...ale do burmistrza pójdzie. Tak. Bo ona to ma znajomości. Wykorzystuję przerwę, która robi mamusia, by zaczerpnąć oddechu, by zadać kluczowe pytanie, cóż jest powodem aż takiego zainteresowania moją osobą i chęci do rozpowszechniania wszem i wobec moich danych osobowych? A ostrzegali, że ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. Tu dopiero się zaczęło. Dowiedziałam się wszystkich szczegółów o swojej niekompetencji. Uświadomiono mi, że specjalizację nauczycielską to każdy kretyn może uzyskać. Wysłuchałam spektakularnego wykładu o systemach edukacji alternatywnej na świecie, które to rzeczona mamusia zgłębia właśnie na kursie pedagogicznym. Dowiedziałam się, że w ogóle nie powinnam zbliżać się do uczniów, bo z takimi umiejętnościami komunikacyjnymi to najwyżej na bazarze można pracować.  Na koniec dotarłyśmy do sedna. "Pani nie ma prawa wymagać znajomości tego materiału od mojego dziecka, bo ono nie miało się z czego nauczyć! Tak! Bo mój syn zgubił podręcznik, a pani tylko podała zagadnienia do sprawdzianu. PRAWDZIWY pedagog skserowałby dziecku potrzebne rozdziały i zaznaczył, czego ma się nauczyć".  Na pytanie, czy prawdziwi pedagog, jako wykwalifikowana sekretarka ukochanego dzieciątka, powinien także napisać za niego sprawdzian, pani fuknęła coś o stracie czasu na rozmowę z tak prostacką osobą i trzasnęła drzwiami. A ja tylko chciałam, w ramach doskonalenia zawodowego, zapoznać się dokładniej zakresem obowiązków prawdziwego pedagoga.

Praca domowa
Na umówione spotkanie przybywa elegancka pani. Siada, zakłada nogę na nogę. Na stole przed sobą kładzie skórzaną teczkę. Cisza wisi w powietrzu. Poza "dzień dobry" nie padło jeszcze żądne słowo. Kobieta otwiera teczkę i wyjmuje z niej zadrukowane kartki. Obserwuję tę procedurę z coraz większym zainteresowaniem. Rzadko zdarza się rodzic tak oszczędny w słowach, a jednocześnie tak bogaty w środki wyrazu artystycznego. Prawdziwa uczta teatralna. A jaka świadomość rekwizytu! Łapię się na rosnącym podziwie dla teatralnego kunsztu całej sytuacji. Nie chcąc popsuć efektu - czekam. "Jestem XY - p r a w n i k". Ostatnie słowo lapidarnej wypowiedzi mistrzowsko podkreśla pauza. Zamiast niepokoju wywołanego złowrogim rzeczownikiem, rozpływam się nad wykonaniem frazy. Do pionu stawia mnie dopiero sprawa, w której pani prawnik pojawiła się w moich progach. Otóż prace domowe. Tu mój gość przedstawia mi całą podstawę prawną i "ostrzega" przed łamaniem konstytucji i lekceważeniem opinii Rzecznika Praw Dziecka. Wyrażam zdziwienie tematem spotkania, bo przecież prawie nie zadaję prac do domu. Jeśli już, to są to prace długoterminowe, związane z przeczytaniem lektury lub zebraniem informacji na jakiś temat. O co chodzi? Pani prawnik jest bardzo wyrozumiała. Z pięknym uśmiechem i zrozumieniem odnosi się do konieczności czytania lektur w domu.  Z aprobującym skinieniem głowy przyjmuje informacje o metodzie odwróconej lekcji. Czuję, że jednak coś wisi w powietrzu. Clou sprawy mnie całkowicie rozwala. "Ma pani świadomość, że w czasie lekcji ponosi pani odpowiedzialność prawną za uczniów? To są osoby niepełnoletnie i pani zadaniem jest je chronić przed niebezpieczeństwem i zapewnić optymalne warunki do nauki. Moja córka [lat 14 - przypis autora], proszę pani, nie ma zapisanych w zeszycie prac domowych. I to pani za to odpowiada. Żądam kategorycznie, aby pani postępowała zgodnie z prawem i wpisywała dzieciom zadane prace do zeszytów".  Tu pani zamilkła, zebrała papierki, zamknęła teczkę, wstała i wyszła.  Teatr zmienił się w farsę.

Wymagania
W wejściu szkoły wita mnie dyrektor, a ja myślę, cóż to za zaszczyt mnie dziś kopnął, że władza wypełzła ze swojej jaskini i czyha na mnie z samego rana. Okazało się, że wzburzeni rodzice już czekają na audiencję, a sprawa, z która przychodzą dotyczy mojej skromnej osoby. Na szczęście dyrektor nie ma czasu i zostawia wzburzoną parkę na mojej głowie. Chwilę później dowiaduję się, że nie uwzględniłam przy ocenie zaleceń poradni PP. Lekko zdziwiona pytam, w czym rzecz. Rodzice tonem pełnym pogardy informują mnie, że "nie jestem żadną świętą krową" (koniec cytatu) i moim "psim obowiązkiem" jest stosowanie się do opinii. Mimo coraz większego podirytowania, w myślach doceniam znajomość frazeologii, a głośno proszę o dokładniejsze wyjaśnienia. "Nasz syn jest dyslektykiem". Tu następuje ta znacząca pauza, która świadczy o tym, że cały świat powinien w geście zrozumienia paść na kolana i w jednej sekundzie usprawiedliwić wszelkie działania nieboraka, któremu przyszło żyć z tą niedoskonałością. Najwyraźniej jednak świat nie uznał tego za wystarczający argument, bo funkcjonował nadal, a ja ze stoickim spokojem czekałam na rozwój akcji. Nastąpił dość dynamicznie. Najpierw dowiedziałam się, jakim to niezwykle ciężkim upośledzeniem jest dysleksja i jak to ona uniemożliwia c a ł k o w i c i e naukę. Została mi odczytana na głos cała opinia z PPP, całkiem z resztą typowa. Z komentarza rodziców wynikało, że latorośl jest wyjątkowo wybitna, normalnie skrzyżowanie Mozarta z Einsteinem i przez tę dysleksję tylko nie może pokazać swoich nadprzyrodzonych zdolności. Widząc, że żadna rozsądna argumentacja nie przebije się przez apokaliptyczną wizję biednego potomka rozszarpywanego szponami dysleksji, zapytałam, jak mogę lepiej dostosować wymagania, bo przecież stosuję to, co wynika z opisu w dokumentacji. W odpowiedzi  tatuś spojrzał na mnie z triumfem w oczach i oświadczył, że razem z małżonką "oczekują, iż syn więcej nie będzie musiał w szkole czytać i że jako wychowawca tego dopilnuję". Alleluja!

Zboczeniec
Na spotkanie w dniu otwartym przybywa znamienita matrona, matka rodzicielka 6 dzieci, której doświadczenie edukacyjne sięga prekambru. Najmłodsza latorośl, lat 14, właśnie usiłuje wygrać z systemem i zaliczyć rok, który był wyjątkowo obfity w "choroby", objawiające się tym, iż dzieciątko tuż przed progiem szkoły doznawało wyjątkowo uciążliwego swędzenia pięty, obracało się na niej i udawało w bliżej nieokreślonym kierunku, by zasięgnąć porady lekarskiej równie "schorowanych" kumpli. Tak czy owak konsekwencją tej zarazy były niższe oceny z większości przedmiotów. Matrona zaczyna z wysokiego C i informuje, że jutro z samego rana to ona składa skargę do kuratorium. Wiadomość ta wzbudziła moje szczere zainteresowanie, cóż to za zdarzenie popchnęło ją do podjęcia wysiłku i wysmarowania pięknego pisemka. Matrona z mina obrażonego majestatu podsuwa mi pod nos kartkę. Czytam...i ledwo powstrzymuję się od parsknięcia śmiechem. W patetycznych słowach mamusia żąda wyciągnięcia wobec mnie konsekwencji służbowych związanych z uchybieniami w pełnieniu obowiązków nauczyciela i wychowawcy. Moje uchybienie polega na złym doborze podręcznika, w którym aż roi się od treści nieodpowiednich dla małych dzieci (przypomnę - dziubasek lat 14). To uchybienie spowodowało właśnie, że dziecko "tknięte obrzydzeniem" nie chciało się uczyć.  Do podania dołączono dowód koronny - kolorowe ksero kartki z podręcznika, na której to widniała reprodukcja obrazu  "Narodziny Wenus" tego zboczeńca Botticellego. 


*  *  *
Epilog
Wszystkie wymienione w tekście sytuacje są prawdziwe, ale nie wszystkie przytrafiły się mnie. Część jest opisem sytuacji, które znam z relacji moich koleżanek. Jeśli macie ochotę, opiszcie w komentarzach swoje doświadczenia lub wypełnijcie ANKIETĘ, która pozwoli wyłonić historię-faworyta. Ciekawa jestem, kto wygra :D

Komentarze

Popularne posty